Deżawi Deżawi
529
BLOG

Faust Goethego pobłądził (Wielkanoc)

Deżawi Deżawi Kultura Obserwuj notkę 0

 

Wielkanoc

"Owszem, słyszę orędzie..."

[-- Józef Kardynał Ratzinger]

 

Pewien wiersz wielkanocny, jaki w roku 1984 napisał Reiner Kunze, dobrze oddaje w słowach podejście naszych czasów do orędzia wielkanocnego:

 

"Dzwony się rozdzwoniły,
jakby się chciały wytarzać z radości
nad pustym grobem

Nad tym, że kiedyś
zdarzyło się coś pocieszającego

i że to zdumienie trwa już
od dwóch tysięcy lat

A jednak mimo że dzwony
około północy tak mocno się tłukły -
nic z ciemności nie odpadło".

 

Przy zastanowieniu się nad tymi słowami przyszło mi na myśl, że właściwie już Faust Goethego mówi to samo, ale innym językiem. W momencie zwątpienia czy to z powodu nędzy ludzkiej, czy też z powodu niemożności zbliżenia się do sfery boskiej człowiek chce skończyć ze swoim życiem. Sprzeczności ludzkiej egzystencji stają się dla niego wówczas nie do zniesienia: jest to uporczywa tęsknota za Nieskończonym, za Najwyższym, która złączona jest z niemożnością wyłamania się z granic naszego poznania i zobaczenia, jak jest naprawdę; zobaczenia czy istnieje cel naszego istnienia. Ten sam Faust będzie później świadkiem, jak jego asystentowi Wagnerowi uda się w probówce wyprodukować człowieka; takie jednak poszerzenie ludzkiej potęgi nie może zlikwidować rozpaczy, której źródłem jest tajemnica naszej egzystencji; ba, nie tylko jej nie likwiduje, ale ją jeszcze powiększa. Albowiem ślepa potęga jest jeszcze groźniejsza i przede wszystkim niebezpieczniejsza niż ślepota w bezsilności. Tak więc Faust reprezentuje współczesnego człowieka, który najpierw - na przełomie czasów nowożytnych - doświadcza Boga jako kogoś równorzędnego i wierzy, że uda mu się osobiście poprawić stworzenie świata, potem jednak skutek jest taki, że stacza się w rozpacz tego, kto ostatecznie jest tylko robakiem i zakopuje się w prochu. Skasowanie człowieka wydaje się więc w tym kontekście najlepszym rozwiązaniem, i Faust bierze je symbolicznie w swoje ręce, próbując się upić śmiercionośnym płynem: jeżeli już nie może pokonać śmierci, to przynajmniej chce ją sam zrealizować.


 

In vitro J. W. Goethego: marzenia o "człowieku z probówki" to wymysł renesansu (XIX-wieczna grawiura do drugiej części "Fausta") [Foto: Wikimedia Commons].

 

 

W tym momencie, gdy zrozpaczony Faust zabiera się do wybawienia przez samobójstwo, rozlegają się dzwony wielkanocne, rozlega się wieść: Chrystus zmartwychwstał. Gdy wieść ta staje się coraz głośniejsza, dzieje się właśnie to, co opisuje Kunze: radość, że kiedyś zdarzyło się coś tak pocieszającego i że zdumienie (tym) trwa już od dwóch tysięcy lat. Naturalnie: również Faust nie jest w stanie uwierzyć w tę wiadomość, ale czy on też by powiedział: "nic z ciemności nie odpadło"? On nie wierzy, ale wspomnienie zdumienia porusza jego duszę; wspomnienie tego, czym kiedyś była dla niego wiara, przywraca mu znowu odwagę istnienia. Czyżby naprawdę nic nie odpadło z ciemności? Czyż nawet po utracie wiary nie pozostał jakiś skutek oświecenia, jaki ona spowodowała? Czyż nie jest tak, że również w zwątpieniu i niewierze ta swoista wieść o pustym grobie pozostawia jakiś tajemniczy niepokój, którego się wypieramy, bo jesteśmy ludźmi światłymi i wiemy, że czegoś takiego nie ma, a jednak idzie za nami? Czy nie czujemy się podobnie jak ci uczniowie, co odrzucili rzekomą paplaninę kobiecą, ale w duszy nie byli już tak całkiem pewni swej męskiej mądrości? Ojcowie Kościoła określali Kościół jako niewiastę i być może już Jan sam zobaczył obraz Kościoła w Marii Magdalenie, która jako pierwsza widziała Zmartwychwstałego: ona również dziś przychodzi z widzącą prostodusznością swego serca do tego naszego, całkiem uprzedmiotowionego świata i powiada coś, co w ogóle zdaje się mu nie pasować: Chrystus zmartwychwstał. I jakoś trudno przejść obok tej wieści obojętnie. Być może jest to wiadomość prawdziwa... Któż może temu zaprzeczyć, skoro najnowsza wiedza poucza nas, że wszystko jest możliwe, a zdrugiej strony - nic nie jest rzeczywiście pewne i wiarygodne?


Co w tej sytuacji winniśmy uczynić, "jak" świętować Wielkanoc? Zwątpienie we wszystkie pewniki, które wprawdzie nie wyklucza żadnej możliwości, ale też i niczego nie bierze za ostateczną pewność, nie wywiedzie nas z rozpaczy Fausta; owszem, to zwątpienie odrze tylko wszystko z patosu. Z pewnością, to już jest coś pozytywnego, gdy walą się mury twardych jak kość pewników, którymi duch nowożytny chciał na stałe osaczyć świat i człowieka. Sceptycyzm jednak nie jest fundamentem życia. "Nie gra się o własny los kostkami hipotezy" - powiedział kiedyś Georges Bernanos, chcąc przez to naświetlić tragedię pewnego teologa, który hipotezę wziął za jedyne źródło swoich analiz. Jak możemy się przeto zbliżyć do wiary wielkanocnej, jak ściągnąć tamto orędzie do nas i nas do niego, tak aby odpadł kawałek ciemności i abyśmy się nauczyli żyć nowym życiem? Wobec tego zasadniczego pytania przychodzą mi na myśl słowa biskupa Ignacego Antiocheńskiego, jakie napisał w "Liście do Rzymian": "Chrześcijaństwo nie jest dziełem namawiania, lecz rzeczywistą wielkością" (3,3). Do wiary nie można nikogo namówić i nie powinno się też namawiać. Ale co potem? Jak dojdzie się do tej wielkości, do tej nowej rzeczywistości, o której mówi Ignacy?


Odpowiedź pierwotnego Kościoła brzmiała: trzeba udać się w drogę, trzeba obrać Słowo jako drogę, trzeba wżyć się w to Słowo, a potem życiem dotrzeć do doświadczenia tej rzeczywistości. Na tej podstawie powstał katechumenat, który chciał powiedzieć, że wiary nie można głosić tylko czysto intelektualnie, podawać jako zwykłą informację; wiarę trzeba stopniowo ćwiczyć i zdobywać w procesie przeżycia i współżycia. To jest całkiem logiczne. Każde poznanie potrzebuje swojej własnej metody; droga musi być przykrojona do szczególnego rodzaju przedmiotu poznawalnego. Na temat medycyny nie mogę tylko filozofować teoretycznie; jeżeli ona ma być sztuką wynikającą z poznania, jeśli od poznania ma przejść do umiejętności, to potrzeba tu realnego kontaktu z chorym i z chorobą. A to oznacza znów coś więcej niż tylko zdolność obsługiwania aparatów i odczytywania danych. Potrzeba tu nachylenia się nad tym człowiekiem, w którym nie tylko są zakłócone jakieś chemiczne reakcje, na które mogę wpłynąć innymi chemicznymi reakcjami i nawet je naprawić. Tutaj cierpi sam człowiek; w reakcjach chemicznych bierze udział całe jego człowieczeństwo. Pomijając żywego człowieka, wykluczam w ten sposób właściwy podmiot działania. Już ten przykład ukazuje, iż takie myślenie - które chce rzeczami kierować, dzielić je i poznawać - nie prowadzi do celu. Istnieje przecież coś, czego nie da się poznać przez opanowanie, lecz co można poznać tylko przez służenie; i to jest wyższy sposób poznania. To bowiem, co możemy opanować, jest mniejsze od nas. Myślenie rozmiłowane w rozkładaniu i składaniu jest ze swej natury materialistyczne i dociera tylko do pewnego określonego progu. Tak więc lekarz - oprócz rozkładania i analizowania - potrzebuje poświęcenia się człowiekowi, w którym to poświęceniu otwiera się przed nim istota choroby.


W ten sposób niespodziewanie przeszliśmy od naszego przykładu do samego tematu, bo przecież w wierze w zmartwychwstanie chodzi o chorobę, która nas trapi; chodzi o wewnętrzne zranienie naszej egzystencji przez śmierć, i ukrytego Boga, który właśnie w śmierci wychodzi nam naprzeciw i akurat tutaj daje się poznać. Człowiek znajduje się na błędnej drodze, w zaułku bez wyjścia, jeśli myśli, iż w orędziu wielkanocnym chodzi wyłącznie o problem historycznokrytyczny jakiejś rzekomo przeszłej rzeczywistości. Można by wówczas ten problem pozostawić historykom, aby rozstrzygnęli, na ile jest on wiarygodny. Ale jak mieliby to stwierdzić? Przecież ich - tak samo jak nas wszystkich - przy tym nie było; oni - tak samo jak my - nie mogliby tego przywołać; i tak samo nie mieliby innych źródeł do dyspozycji niż te, które są nam wszystkim dostępne. Stwierdzenie takiej czy innej różnicy między różnymi opisami nie upoważnia nas do wydawania sądu; to, że niezależne od siebie świadectwa, a jest ich sporo, w istocie zgadzają się ze sobą, ma przecież o wiele większy ciężar. Ale i ta świadomość nie może naturalnie pokonać dystansu dwóch tysięcy lat. W takim razie musi nam tu pomóc współczesny obraz świata, który nam rzekomo gwarantuje, że nie moze być prawdziwego zmartwychwstania, ponieważ nie znamy takiego sposobu dematerializacji czy szybkiej transformacji materii. W ten sposób pozostawiamy ciało w grobie; co potem z tego zostaje, to najwyżej parę mniej lub bardziej subiektywnych wizji, bo przecież rozkład i gnicie mają ostatnie słowo, a zmartwychwstanie "skurczyło" się do idealistycznego bełkotu. W rzeczywistości od tej metody żąda się tu za wiele i zaczyna się też od końca. Kto redukuje wieść wielkanocną do pytania o sposób zaistnienia wydarzenia, ten już mylnie potraktował tę wieść, bo jak można na tej zbyt oddalonej od nas i przywalonej chwili przeszłości budować całe życie, teraźniejszość i przyszłość?


Wymowa orędzia wielkanocnego sięga takiej głębi, której nie da się zdobyć paroma intelektualnymi fortelami. Pierwiastek nowy i wzburzający umysły leży przecież w tym, że Bóg - jak formułuje to bejrucki teolog Jean Corbon - nie wygłasza nam Ewangelii z wysokości, lecz przekazuje ją, pijąc kielich śmierci. Również i my nie możemy Go słuchać z góry, lecz trzeba nam Go spotkać tak, jak On nas spotkał - z całym realizmem naszej wydanej na smierć egzystencji. Odwołamy się jeszcze raz do wypowiedzi Jeana Corbona: "Jeżeli przyjście Boga w człowieku nie rozciągnęłoby się aż po śmierć, to byłyby to kpiny z człowieka. I tak jest we wszystkich religiach i ideologiach: ponieważ nie mogą one śmierci wypędzić, odwracają od niej człowieka".


"Głupstwo krzyża", o którym mówi św. Paweł (1 Kor 1,17-25), polega na wejściu w śmierć. Do tego trzeba dodać jeszcze kolejną myśl, na którą również wskazał Corbon. Wszystkie empiryczne doświadczenia przemijają; są one powiązane z określonym momentem czasowym minionej historii, a potem "co było, a nie jest, nie pisze się w rejestr", nawet wtedy gdyby zostały po nich głębsze czy płytsze ślady w historii. Wydarzenie jednak mówiące, że śmierć umarła, wyłamuje się z tego schematu rodzenia i umierania. To wyrwa w murze przemijalności, która teraz jest otwarta i nie zanurza się w przeszłość. To się zdarzyło wprawdzie tylko raz, ale - jak powiada "List do Hebrajczyków" - ten jeden raz "uczynił raz na zawsze" (7,27), otworzyło się "zawsze". Tak jest od tamtego czasu. To, co się wydarzyło, pozostaje, a my musimy szukać dojścia do tej teraźniejszości, do tego "zawsze", abyśmy mogli poznać tamten jeden raz - a nie odwrotnie.


Jak można dotrzeć do tej teraźniejszości czasu minionego, do tego "zawsze" jednego razu, do "dzisiaj" Wielkanocy? Pierwszą podstawową zasadą jest to, że na tej drodze potrzeba świadków. Tak było od początku, to należy do struktury tego poznania. Zmartwychwstały nie ukazuje się masom w jakimś wielkim publicznym spektaklu. To w ogóle nie jest sposób postrzegania, które by Go przybliżało. On ukazuje się świadkom, którzy szli z Nim kawałek Jego drogi krzyżowej; idąc z nimi, można spotkać prawdę! Ta droga ma wiele stopni i różne miary. Jako przykład chciałbym wspomnieć tutaj drogę nawrócenia z czasów współczesnych, drogę Tatiany Goryczewej. Nauczyła się, że cel życia leży w tym, aby się odznaczać, aby być mądrzejszym, sprawniejszym, mocniejszym niż inni. Nigdy jej jednak nikt nie mówił, że rzecza najważniejszą w życiu nie jest to, aby drugich doganiać i pokonać, lecz aby ich ukochać. W stopniowym spotkaniu z Jezusem poznaje tę prawdę w swym wnętrzu, aż pewnego dnia, odmawiając "Modlitwę Pańską", doświadcza nowego narodzenia i przyjmuje je w poznaniu, które zmienia całą jej egzystencję. Postrzega "nie jakimś śmiesznym umysłem, lecz całą swoją istotą - że On istnieje". To jest na wskroś poznanie realne, doświadczenie, które można wykonać i sprawdzić - naturalnie, sprawdzalne jest ono nie w postawie widza, lecz tylko przy włączeniu się w eksperyment życia z Bogiem.


Taki był dokładnie sens katechumenatu, przez który Kościół pierwotny kierował człowieka do zetknięcia się ze Zmartwychwstałym: kandydat był prowadzony krok w krok przez świadków tak, aby przyjął eksperyment drogi Jezusa, życia z Nim, a tym samym z Bogiem. Grzegorz z Nyssy sformułował to wspaniale, interpretując tajemniczy tekst mówiący o tym, że Mojżesz nie mógł zobaczyć wprawdzie oblicza Boga, ale za to widział Jego plecy. Powiada on tak: "Temu, który pytał o życie wieczne, Pan odpowiedział: «przyjdź i chodź ze Mną!» (Łk 18,22). Kto jednak naśladuje, ogląda plecy tego, za kim idzie. W ten sposób Mojżesz, który pragnął oglądać Boga, został pouczony, jak można Boga oglądać: idąc za Nim, dokądkolwiek też zaprowadzi - znaczy: widzieć Boga".


Do tej drogi zapraszają dzwony wielkanocne. Zawsze i wciąż będą spotykać człowieka w nocy. Ale tam, gdzie potrafią dotknąć serca, noc ustępuje porankowi, odpada ciemność i staje się dzień. Również dzisiaj. W tej obietnicy ukryta jest radość Wielkanocy.

 

[Józef Kardynał Ratzinger, "Obrazy Nadziei. Wędrówki przez rok kościelny", Poznań 1998, s. 31-37]

 

 


 

 

 

Józef Kardynał Ratzinger, "Obrazy Nadziei. Wędrówki przez rok kościelny":

[1]   "Bożonarodzeniowe zamyślenia (1)" - 30-12-2010

[2]   "Bożonarodzeniowe zamyślenia (2)" - 14-01-2011

[3]   ""Jeśli dziś wtorek, to jesteśmy w..." ;) (św. Paweł Ap.)" - 25-01-2011

[4]   ""Jeśli dziś wtorek, to jesteśmy w..." ;) (Katedra św. Piotra)"  -22-02-2011

[5]   "Faust Goethego pobłądził (Wielkanoc)" - 29-04-2011

 

 

Deżawi
O mnie Deżawi

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Kultura