Deżawi Deżawi
1921
BLOG

Postmodernizm (2)

Deżawi Deżawi Polityka Obserwuj notkę 3

 

 

 

 

Między zrzutami atomowych bomb na Hiroszimę (6-08-1945) i Nagasaki (9-08-1945), krakowski "Dziennik Polski" donosił (8-08-1945):

 

 

 

"Największy triumf nauki!"

 

 

 

 

8-08-1945: "Największy triumf nauki! Pierwsza bomba atomowa spadła na Japonię" [www.halat.pl]

 

 

 

 

"Rozkochana" we wszechświatowym pokoju Rosja sowiecka, za kadencji Nikity Chruszczowa, zapragnęła zainstalować u wybrzeży USA, na braterskiej Kubie Che Guevary, rakiety z głowicami nuklearnymi. Następnie, za Leonida Breżniewa, zaplanowano ofensywę na Europę Zachodnią z użyciem broni jądrowej. Tylko cudem nie rozpoczęto realizować tych dwóch diabolicznych projektów.

 

 

Próbne wybuchy jądrowe

Część ekspertów uważa, że liczba testów jądrowych przeprowadzonych przez ZSRR, Chiny i Francję była większa od podawanej. Na liczbę 2366 wybuchów składają się: 1030 amerykańskich (815 podziemnych i 215 w atmosferze), co najmniej 1000 radzieckich (ustalono 508 podziemnych i 207 w atmosferze), 205 francuskich (ustalono 148 podziemnych i 54 w atmosferze), 45 brytyjskich (z tego 23 na terenie USA), 73 chińskie (ustalono 23 w atmosferze i 20 podziemnych), co najmniej 7 indyjskich i 5 pakistańskich. W wyniku tych eksplozji zginęło znacznie więcej ludzi niż w wyniku wybuchu jedynych dwóch bomb, jakich do tej pory użyto w czasie wojny. Wojskowi i politycy właściwie wszystkich krajów atomowych, ale szczególnie ZSRR i Chin, wykazywali przy tym nieprawdopodobne wręcz lekceważenie życia ludzkiego. Podobne lekceważenie mogliśmy obserwować w czasie wszystkich atomowych katastrof, z których najbardziej znane to pożar elektrowni w Czarnobylu i zatonięcie atomowej łodzi podwodnej Kursk. Przypadków świadomego narażania ludzi na napromieniowanie i inne skutki działania energii jądrowej było tak wiele, że omówienie ich wszystkich wymagałoby napisania grubej książki.

Dokładnej liczby ofiar wszystkich testów i awarii jądrowych nie sposób obecnie ustalić, ale są podstawy do przypuszczeń, że przekroczyła ona 3 miliony ludzi. Wiele poczynań władz ZSRR i Chin, związanych z testami atomowymi, śmiało można zakwalifikować jako zbrodnie przeciw ludzkości a nawet zbrodnie ludobójstwa.

 

Poligon atomowy Tockoje /k. Orenburga

W samym ZSRR, w czasach pokoju, dokonano około tysiąca próbnych wybuchów jądrowych. Poligony atomowe rozrzucone były po całym obszarze kraju. Niektóre z wybuchów odbyły się całkiem blisko granic Polski, ale w latach pięćdziesiątych i sześćdziesiątych nikt nas o tym nie informował. Gdyby wówczas nastąpiła taka awaria, jak w Czarnobylu, też byśmy nie wiedzieli. Poligonów atomowych było w ZSRR aż 110, a największe to Semipałatyńsk w dzisiejszym Kazachstanie, Tockoje między Orenburgiem a Kujbyszewem (700 km od Moskwy) i Nowa Ziemia na Oceanie Arktycznym.

Pierwsza radziecka bomba atomowa wybuchła o siódmej rano 29 sierpnia 1949 roku. Technologia budowy bomby została przez wywiad radziecki wykradziona Amerykanom. Wcześniej w ZSRR nie prowadzono badań z zakresu fizyki jądrowej. Fizyka kwantowa i teoria względności, czyli podstawy teoretyczne badań jądrowych, były w ZSRR zakazane jako idealistyczne. Komunistów zainteresowała dopiero bomba. Specjaliści radzieccy udali się do Hiroszimy i Nagasaki. Delegacja nie interesowała się losem ofiar obu wybuchów i nie wyrażała dla nich współczucia. Członkowie delegacji byli zachwyceni zniszczeniami wywołanymi przez bombę i gorąco poparli dążenie Stalina do posiadania takiej samej.

Gen. Aleksandr Osen tłumaczył dużo później: „Ameryka miała 300 bomb, a my nie. Jakże tak?” Fizyk jądrowy Kurczatow oświadczył: „Uczeni naszej wielkiej ojczyzny, wraz z partią komunistyczną, dołożą wszelkich starań, aby obywatele komunistycznego państwa zapanowali nad przyrodą”.

Niektórzy do dziś wierzą w ówczesną argumentację. Emerytowany major Gieorgij Parnijew powiedział w wywiadzie udzielonym Waldemarowi Milewiczowi 50 lat później: „W imieniu pokoju na świecie, radziecka władza i partia podjęły decyzję utworzyć tu (w Semipałatyńsku) atomowy poligon. Uczyniono to wyłącznie w celach pokojowych”. Na uwagę Milewicza, że w wyniku tych działań wielu ludzi zginęło lub do dziś choruje, oświadczył: „O czym tu mowa? Iluż tych ludzi było?”

W Tockoje stacjonowała specjalna jednostka wojskowa używana do testowania na ludziach skutków wybuchów jądrowych. W manewrach z użyciem autentycznych bomb atomowych brało udział 45 tysięcy żołnierzy. Przeżyło te ćwiczenia zaledwie tysiąc. Jednostka nie miała nawet numeru. Oficjalnie nie istniała. Podobnie „nie istniały” miasteczka naukowców pracujących nad bronią jądrową. Na przykład późniejsze miasteczko Kurczatow koło Semipałatyńska. Cały szereg takich tajnych ośrodków miało wspólny adres pocztowy: Moskwa 450.

Całkowicie utajniona była też produkcja bomb. Rudę uranową wydobywali więźniowie. Kopalnia była ich miejscem pracy, domem i grobem. Więzień tylko raz zjeżdżał do kopalni i tam zostawał do śmierci (na ogół dość szybkiej). Promieniowanie w kopalniach uranu przekraczało wielokrotnie wszelkie dopuszczalne normy.

Wspomina robotnik z zakładów produkujących bomby atomowe: „Nasz szef powiedział wprost, że będziemy pracować bez osłon i wskaźników pomiarowych, bo gdybyśmy mieli przyrządy pomiarowe, ich wskazania uniemożliwiłyby pracę, a do tego nie można dopuścić.”

Z ludzi pracujących w latach pięćdziesiątych i sześćdziesiątych przy produkcji bomb przeżyło zaledwie około 2%.

Manewry z udziałem żywych ludzi i bomb atomowych prowadzone były najczęściej na poligonie w Tockoje. Przeprowadzono je także na poligonie koło Semipałatyńska już przy wybuchu pierwszej radzieckiej bomby atomowej. Żołnierzy rozmieszczono w ziemiankach, okopach i nawet zupełnie płytkich transzejach. Dla generałów zbudowano podziemne bunkry wyposażone w peryskopy. Ćwiczeniami dowodził generał Buganin. Żołnierzom rozdano po dwie pary kalesonów i podkoszulek, zimowe szynele i maski przeciwgazowe. Było bardzo ciepło, +45 stopni, więc wielu żołnierzy ukradkiem zrezygnowało z części tej „ochrony”. Na poligonie rozmieszczono też prawdziwe czołgi, armaty, samoloty i żywe zwierzęta. Zwierzęta rozmieszczono w różnych miejscach, w ziemiankach, okopach i na otwartej przestrzeni. W specjalnych bunkrach umieszczono przyrządy pomiarowe i kamery. W czasie wybuchu filmowały one płonące żywcem owce, obdzierane ze skóry konie, które później, ciągle żywe, okaleczone podrygiwały bezradnie przywiązane do palików. Tego, co działo się z żołnierzami w płytkich transzejach nie filmowano, lub też do dziś nie ujawniono takich filmów. Dowódcy powiedzieli żołnierzom, że największa dopuszczalna dawka promieniowania to 100 Rtg/godz. Kurczatow sprostował tą informację na 50 Rtg/godz. Żołnierze pytali, co będzie, jeśli dostaną więcej. Usłyszeli, że pojadą na pół roku do sanatorium. Dla żołnierza Armii Czerwonej, w tamtych latach, odbywającego pięcioletnią służbę praktycznie bez przepustek i urlopów, sanatorium to był niemal raj. Oczywiście żołnierzy perfidnie oszukano. Człowiek może, bez większego szwanku dla zdrowia zebrać prze całe życie dawkę ok. 100 Rtg. Takie ilości promieniowania zbieramy stopniowo w naturalny sposób od przyrody. Jest to promieniowanie pochodzące od słońca, promieniowania kosmicznego, pierwiastków promieniotwórczych, których niewielkie ilości znajdują się w różnych skałach itp. Każda dodatkowa porcja promieniowania zwiększa szansę na powstanie nowotworów. Dawka 200 Rtg to pewna ciężka choroba popromienna. 300 Rtg jednorazowo to szybka śmierć. Czym innym jednak jest uzbieranie 100 Rtg przez całe życie, a czym innym jest pochłonięcie nawet mniejszej dawki, ale w bardzo krótkim czasie. Zebranie 50, a tym bardziej 100 Rtg, w ciągu jednej godziny oznacza radykalne skrócenie życia. Natężenie promieniowania 60 Rtg/godz powszechnie uważa się za poziom śmiertelny.

14 września 1954 roku w Tockoje przeprowadzono największe ćwiczenia wojskowe z użyciem broni atomowej. Żołnierzom w płytkich okopach kazano położyć się nogami w kierunku epicentrum, przykryć się szynelem i otworzyć usta. Karabiny mieli wziąć pod siebie, by własnym ciałem chronić je przed zniszczeniem. Wspomina jeden z uczestników tych ćwiczeń: „Byliśmy w głębokim schronie 8 kilometrów od epicentrum. Właz osłoniliśmy głazem ważącym 350 kg. Po wybuchu zniknął. Odczuliśmy wstrząs sejsmiczny i zalało nas jasne światło, choć byliśmy w podziemnym schronie.” Inny żołnierz, któremu kazano leżeć w płytkim okopie: „Powiedziano mi, że mam schować pod siebie karabin, bo od temperatury lufa może się wygiąć. Pomyślałem: jeśli karabin może się zniszczyć, to co może być ze mną? Gdy dowódcy odeszli, przeniosłem się do ziemianki obok głębokiego okopu, w którym stały przywiązane do palików owce. Po wybuchu owce były strasznie poparzone. Ich wełna spłonęła. Po moim okopie nie został nawet ślad. Podmuch wyrównał teren. Cała ziemia usiana była martwymi ptakami.” Wielu żołnierzy leżących w płytkich okopach nie przeżyło tych ćwiczeń. Po wybuchu żołnierze pomaszerowali w kierunku epicentrum dokonując pomiarów promieniowania. Szeregowy Żukow pojechał do epicentrum samochodem terenowym. Był tam po 10 minutach. Zameldował, że odnotował skażenie 75 Rtg/godz. Zmarł na chorobę popromienną. Jeden z samolotów przeleciał przez środek chmury radioaktywnej, czyli tak zwanego grzyba. Pilot wkrótce zmarł, a samolot był tak skażony, że trzeba go było złomować.

Wspomina inny żołnierz: „Dowódcy byli dumni z wyników ćwiczeń. Skoro radziecki żołnierz potrafił przemaszerować przez epicentrum, dowiódł, że nie ma siły zdolnej go zatrzymać.”

Nikita Chruszczow tak uzasadniał konieczność przeprowadzania podobnych ćwiczeń: „Dla uratowania ludzkości warto poświęcić 100 tysięcy, albo nawet 150 tysięcy ludzi”.

W latach sześćdziesiątych żołnierze nadal nie mieli żadnej osłony przed promieniowaniem oprócz szyneli i masek przeciwgazowych. Odbywano wtedy nieco inne ćwiczenia. Żołnierzy rozmieszczono w różnych punktach poligonu na ciężarówkach. Mieli siedzieć tyłem do epicentrum, dość daleko od niego. Dano im papier i ołówki. Powiedziano, że najpierw oślepną i ogłuchną, a gdy już odzyskają wzrok i słuch, mają opisać swoje wrażenia. (...)

Stosunek radzieckich wojskowych do miejscowej ludności najlepiej oddaje wypowiedź wiceministra obrony ZSRR marszałka Wasilewskiego skierowana do naukowców przerażonych tym, że wiatr zwiał chmurę radioaktywną, po wybuchu bomby termojądrowej o mocy 400 kiloton, nad 250-tysieczny Semipałatyńsk: „Co wy się tak towarzysze uczeni przejmujecie? Każde ćwiczenia wojskowe pociągają za sobą ofiary!”

 

Energia jądrowa wykorzystywana pokojowo

W rejonie Semipałatyńska próbowano zrealizować „pokojowe zastosowanie energii jądrowej”, które pamiętam ze szkolnego podręcznika fizyki. Koło wsi Znamienka, za pomocą bomby o mocy 140 kiloton „wykopano” sztuczne jezioro o średnicy 400 metrów i głębokości 100 metrów. Jak pisze Jacek Hugo-Bader „pojawiły się w nim nawet ryby - tyle że bez oczu”. Uczeni radzieccy planowali w ten sposób tworzyć sztuczne oazy na pustyniach.

Na świecie znajduje się obecnie co najmniej setka elektrowni jądrowych i znacznie większa liczba reaktorów atomowych. W Polsce reaktor znajduje się na przykład w Instytucie Badań Jądrowych w Świerku tuż pod Warszawą. Ogromna większość reaktorów nie stanowi praktycznie żadnego zagrożenia dla ludzi i środowiska naturalnego, o ile warunki ich eksploatacji są normalne. Reaktory znajdujące się w elektrowniach, instytutach badawczych, na statkach, w okrętach podwodnych itp. zaczynają być jednak groźne na styku energii jądrowej z komunizmem lub bałaganem. Nie jest przypadkiem, że w praworządnych krajach nie doszło dotąd do żadnej rzeczywistej katastrofy reaktora. Prasa nadawała wprawdzie wielki rozgłos drobnym wyciekom i niewielkim awariom, ale były to wydarzenia bardziej medialne niż rzeczywiste.

Wbrew powszechnemu wyobrażeniu, reaktor atomowy jest urządzeniem bardzo prostym i naprawdę trzeba bardzo się starać, by coś w nim zepsuć, a do tego, by doszło do katastrofy, nie wystarczy jeden błąd, czy nawet kilka usterek. Do tego potrzebna jest cała lawina błędów, zaniedbań i lekceważenia ludzkiego życia, czyli właśnie komunizm lub kompletny chaos. To nie przypadek, że do poważnych wypadków z udziałem reaktorów doszło dotąd wyłącznie w ZSRR i Rosji.

Z reaktora może nastąpić wyciek radioaktywnych substancji, może też nastąpić pożar, w czasie którego wydostanie się radioaktywny dym. Reaktor nie jest jednak bombą, ma zupełnie inną budowę, i nie może eksplodować tak, jak bomba. Właśnie dzięki temu hitlerowcom nie udało się zbudować bomby atomowej. Mieli oni błędną koncepcję zrzucania reaktora i doprowadzania do jego eksplozji, a to właśnie okazało się niemożliwe. Mimo wysiłków niemieckich fizyków, reaktor w żaden sposób nie chciał wybuchnąć. Wbrew temu, co głoszą ekolodzy, bać się trzeba bomb, a nie reaktorów, chyba, że znajdą się one na styku ze schizofreniczną polityką, ale na tym styku niebezpieczne jest niemal wszystko.

Do pierwszej wielkiej katastrofy jądrowej doszło w latach siedemdziesiątych w zakładach produkujących paliwo jądrowe w Czelabińsku na Uralu. Nastąpiło wielkie skażenie terenu i zginęło wielu ludzi, ale blokada informacyjna była tak szczelna, że przez 20 lat nikt z zewnątrz o tym nie wiedział, a i do dziś niezbyt dokładnie wiadomo, co właściwie się stało.

 

Czarnobyl 1986

Najbardziej spektakularną katastrofą był pożar reaktora elektrowni w Czarnobylu w 1986 roku. Był on wynikiem nie tylko serii zaniedbań, ale i całkowitego zlekceważenia sygnałów o zagrożeniu wypadkiem przez władze ZSRR.

Bezpośrednio w czasie akcji gaszenia zginęło 35 osób. Później z powodu napromieniowania zmarło ok. 4 tysięcy osób, a ponad 70 tysięcy doznało trwałego uszczerbku na zdrowiu. Na Ukrainie uznano 3,5 miliona osób, za poszkodowane na skutek katastrofy, z których 1,5 miliona wymaga leczenia. Według Ministerstwa Zdrowia Ukrainy, w latach 1981-85 w Kijowie nie było ani jednego przypadku raka tarczycy wśród dzieci. Od katastrofy w Czarnobylu zanotowano ich już 1400. Trzeba jednak zaznaczyć, że część badaczy kwestionuje te liczby, twierdząc, że Ukraina zawyża liczbę ofiar, by wyłudzić pomoc.

Istnieją dokumenty świadczące o tym, że wszystkie służby ZSRR były przekonane o grożącym gigantycznym skażeniu i że nic nie zrobiły, by chronić ludzi. Mało tego, z powodów politycznych, ludzi świadomie narażano. 21 lutego 1979 roku, na siedem lat przed awarią, ówczesny szef KGB, Jurij Andropow, powiadomił na piśmie najwyższe władze ZSRR, że w Czarnobylu nagminnie lekceważone są procedury bezpieczeństwa i w związku z tym grozi katastrofa reaktora. Władze nic, w związku z tym, nie zrobiły.

Gdy doszło już do katastrofy, przez kilka dni ukrywano ją przed światem, bezczelnie kłamiąc, że nic się nie stało. Nie odwołano etapu kolarskiego Wyścigu Pokoju rozgrywanego w Kijowie a nawet amatorskiego meczu piłkarskiego na boisku mieszczącym się niecały kilometr od płonącego reaktora. Później okłamywano świat i własne społeczeństwo na temat wielkości skażenia.

Nie podjęto od razu akcji ratunkowej, tylko zwlekano z nią kilka dni pozwalając, by wiatry roznosiły radioaktywny dym i pyły na ogromnej przestrzeni. Gdyby do gaszenia reaktora przystąpiono natychmiast, skażenie byłoby znacznie mniejsze. Wszystkie służby, które powinny być kompetentne, nie zostały wcale przygotowane na taką sytuację i zupełnie nie wiedziały, co mają robić, choć z pisma Andropowa wynika, że o grożącej katastrofie wiedziano już siedem lat wcześniej.

Opowiada Swietłana z Ukrainy: „Miałam narzeczonego, który służył w wojsku w Semipałatyńsku. Stał na warcie za betonową osłoną pilnując rakiet z głowicami jądrowymi. Gdy zaczął się pożar w Czarnobylu, wezwano go ponownie do wojska i skierowano do gaszenia reaktora. Spytał: »Dlaczego ja?«. Usłyszał: »Bo mamy w kartotece, że jesteście już napromieniowani«. Zasypywał łopatą płonący reaktor. Dostał tylko maskę przeciwgazową i wódkę, jako jedyne zabezpieczenie. Zmarł po tygodniu.”

Opowiada Sierhiej z Białorusi. „W tamtym czasie byłem w wojsku. Nasi dowódcy nic nie wiedzieli, co właściwie się dzieje. Ogłoszono alarm i wydano nam ostrą amunicję. Powiedziano, że w Homlu wybuchły rozruchy i ludność rabuje sklepy. Staliśmy dwa dni w lesie pod Homlem i wróciliśmy do swojej jednostki dalej nic nie wiedząc, o co chodzi.”

W skażonej „zonie” znajdowało się szereg towarów i obiektów, które władza za wszelką cenę chciała odzyskać. Była na przykład farma świńska. Wszyscy byli przekonani, że mięso tych świń nie nadaje się do spożycia z powodu pochłoniętej dawki promieniowania. Ale jak tu odpuścić tyle świń? Wymyślono więc metodę. Świnie dwa razy w tygodniu zmywano natryskami i tuczono dalej. W ten sposób były już „odkażone”. Samochód, który zabierał je do rzeźni przejechał po gaszonym wapnie i był już „odkażony”.

Ludność wysiedlona z „zony” dostała mieszkania w miastach, głównie w Mińsku na Białorusi oraz w miasteczku Sławutycz na Ukrainie. Większość tych ludzi zaczęła jednak te mieszkania wynajmować i wróciła do swoich domów w „zonie”. Na skażonych terenach powszechnie zbiera się jagody i grzyby. Sprzedaje się je nawet w Polsce. Promieniowania nie widać, a w białoruskiej biedzie trzeba jakoś żyć.

„Zona” to cały osobny temat przypominający atmosferę opowiadania Strugackich „Piknik na skraju drogi”. „Zona”, podobnie jak inne silnie skażone miejsca na ziemi, ma swoich „stalkerów”, czyli ludzi żyjących z rozkradania pozostawionych w niej urządzeń, ale i stała się dla wielu ludzi azylem bez władzy. W „zonie” nie ma administracji, więc ściągają do niej ukrywający się przestępcy, anarchiści, artyści i pięknoduchy różnej maści. Według oszacowań ukraińskich w „zonie” mieszka około 100 tysięcy ludzi. Promieniowania przecież nie widać.

Promieniowanie jednak jest. Jest mniejsze niż po wybuchach bomb atomowych, ale to nie znaczy, że nie jest groźne. Jest za małe, by zabijać od razu, ale przez to podstępne. Człowiek przybywa do „zony” i żyje, dobrze się czuje, choroba przyjdzie po latach. Tymczasem nawet wśród roślin widać już zmiany genetyczne. W „zonie” rośnie „żółty las”. - Ten las tak na prawdę nie jest „żółty”, tylko zielony - mówi Sierhiej - ale od razu widać, że ta zieleń jest inna. Rośliny są jakieś inne. Nawet pod samym Mińskiem można zobaczyć takie rzeczy, że rośnie liść, a z niego wyrasta drugi liść.

Rok temu wsie w „zonie” odwiedził prezydent Łukaszenka. Chwalił mieszkańców i przekonywał, że można tu żyć bezpiecznie. Jednak, gdy poczęstowano go mlekiem z „zony”, nie chciał wypić.

Podobne zjawiska obserwuje się we wszystkich skażonych strefach na ziemi. W sztucznym zbiorniku w pobliżu Semipałatyńska pojawiły się ryby bez oczu, żółwie morskie na atolu Bikini straciły orientację w kierunkach, ujgurscy wieśniacy z okolic jeziora Lop Nor opowiadają o krokodylach z dwoma parami oczu i rakach ze szczypcami długimi na metr. „Zona” wokół Czarnobyla jest z tych wszystkich miejsc strefą akurat najmniej skażoną i, o ironio, jedyną, w której zabroniono ludziom mieszkać.

 

Największym zagrożeniem nuklearnym są światowe arsenały broni jądrowej, a w cywilnym zastosowaniu nieodpowiedzialność i nie przestrzeganie podstawowych procedur.

W 1996 roku generał Lebiedź, mocno kontrowersyjna postać rosyjskiej polityki, ogłosił, że z magazynów wojskowych zginęło ponad sto atomowych „bomb walizkowych” służących do dokonywania podstępnych zamachów na terytorium wroga. Nie wiem, czy „bomby walizkowe” w ogóle istnieją, czy też są produktem wyobraźni generała Lebiedzia. Nawet mała bomba atomowa waży kilkaset kilogramów, więc musiałaby być raczej „wózkowa” niż „walizkowa”, ale incydent ten ujawnił nowe zagrożenie.

Rozpad Związku Radzieckiego i powstały przy tej okazji chaos, spowodowały wiele przypadków rozkradania materiałów rozszczepialnych i nawet cały proceder przemytu tych materiałów, w tym przemytu do państw marzących o broni atomowej i bardzo lubiących terroryzm.

Prasa zachodnia wielokrotnie już ostrzegała, że instrukcja budowy bomby atomowej jest powszechnie dostępna i znaleźć ja można nawet w Internecie. Dla konstruktorów amatorów i terrorystów istniała jednak poważna bariera. Trzeba było w tym celu zgromadzić dużą ilość uranu lub plutonu, a to w normalnych warunkach nie jest takie proste.

Okazuje się jednak, że w byłym ZSRR niemal wszystko i niemal wszędzie można ukraść. Przy okazji katastrofy okrętu podwodnego Kursk wyszło na jaw, że najbardziej tajny okręt atomowy przenoszący rakiety z głowicami jądrowymi, wyszedł w morze bez zapasowych akumulatorów, bo w najbardziej tajnej bazie floty rosyjskiej rozkradziono akumulatory z najbardziej tajnego okrętu.

Wypada postawić sobie kilka pytań. Co rozkradziono z silosów rakiet balistycznych z głowicami jądrowymi, skoro można było ukraść akumulatory z Kurska? Czy tylko miedziane kable do odpalania tych rakiet, czy też może zabezpieczenia przed ich przypadkowym odpaleniem? A może ktoś ukradnie głowicę jądrową?

Przy okazji katastrofy Kurska okazało się też, że władze Rosji nadal kłamią w najlepszym radzieckim stylu. Podano komunikat, że nawiązano z załogą Kurska kontakt radiowy, że reaktor jest wyłączony i zabezpieczon. Później okazało się, że najprawdopodobniej cała załoga zginęła w ciągu sekund i żadnej łączności z nią nie było. Redagujący ten komunikat nawet nie wiedzieli, że na Kursku są dwa reaktory a nie jeden. Co więcej Kursk nie był pierwszym radziecko-rosyjskim okrętem atomowym spoczywającym razem ze swym reaktorem na dnie morza (ale jedynym, który wydobyto). Od lat na dnie u wybrzeży Norwegii spoczywa Czerwony Konsomolec ze swoimi reaktorami i rakietami, a u wybrzeży wysp Kurylskich spoczywa na dnie od lat 60-tych atomowa łodź podwodna K-129. Wiadomo też, że w północnych portach stoi wiele rdzewiejących atomowych okrętów podwodnych niezdatnych do użytku i częściowo już pozatapianych. Wiadomo, że wyciekają z nich do morza substancje radioaktywne i w Rosji nikt się tym specjalnie nie przejmuje.

Stan zaniedbania rosyjskich wojsk rakietowych i marynarki wojennej najlepiej obrazują niedawne manewry na Morzu Barentsa, w których brał udział prezydent Putin. Miał to być pokaz sprawności i odstraszania. Tymczasem z trzech zaplanowanych do wystrzelenia rakiet zdolnych do przenoszenia głowic jądrowych, pierwsza wybuchła w powietrzu nad okrętem, druga spadła 100 metrów od niego do morza, a trzecia w ogóle odmówiła startu. Parę lat wcześniej rosyjski krążownik, „Admirał Łazariew”, tak skutecznie sam się trafił własną rakietą, że nigdy już więcej nie wyszedł w morze. Kilka dni temu wyszło na jaw, że inny krążownik, „Piotr Wielki”, jest w takim stanie technicznym, iż podobno „reaktor może mu wypaść przez dno”. To ostatnie stwierdzenie jest chyba przesadą, ale dobrze na pewno nie jest.

Katastrofa Czarnobyla pokazała, że w elektrowniach atomowych ZSRR nie było żadnych przygotowanych na katastrofę służb ratowniczych i żadnych opracowanych procedur. Jak znam Rosję i inne kraje WNP, mogę się założyć, że nie ma ich nadal. Kursk wyszedł w morze pomimo braku jakiegokolwiek sprzętu ratunkowego i wyszkolonych ekip ratunkowych. Ta sama radziecka logika: „ludiej u nas mnogo”. Czego się zresztą spodziewać po kraju, który zrzucał bomby atomowe na własnych obywateli?

Trzeba jeszcze wspomnieć, że nie tylko radzieckie atomowe okręty podwodne tonęły. Amerykanie stracili w ten sposób w 1963 roku okręt podwodny Fresher, a następnie, w 1968 roku, okręt podwodny Skorpion.

 

W PRL

Przypomnijmy jeszcze jak zachowały się polskie władze komunistyczne wobec katastrofy w Czarnobylu. Pożar wybuchł o 1.26 w nocy z soboty na niedzielę 26 kwietnia 1986 roku. W poniedziałek rano, 28 kwietnia, stacja radiacyjna w Mikołajkach poinformowała Centralne Laboratorium Ochrony Radiologicznej o gwałtownym wzroście promieniowania. Naukowcy zastanawiali się, co się stało i co robić. We wtorek nad ranem prof. Zbigniew Jaworowski z Centralnego Laboratorium Ochrony Radiologicznej został wezwany do KC. Dwie doby po katastrofie.

Opowiada prof. Jaworowski: „Przedstawiłem tam możliwe scenariusze rozwoju skażeń. Wszystkie niepewne (ZSRR ciągle zaprzeczał, że coś się stało). Zaproponowałem działania ochronne:
- jednorazowe podanie jodu dzieciom we wschodniej połowie kraju [...]
- zamknięcie szkół
- odwołanie pochodu pierwszomajowego.

Dwa ostatnie postulaty z miejsca odrzucono. [...] Powiedziałem, że musimy podawać do publicznej wiadomości wszystkie informacje o skażeniach. To spotkało się ze zdecydowanym oporem. Najmocniej oponował ówczesny rzecznik prasowy - Jerzy Urban. Wtedy użyłem argumentu: Nie możemy nic ukrywać, bo stracimy wiarygodność wśród importerów naszej żywności. Stracimy setki milionów dolarów. To poskutkowało.”


Dzięki podstępowi prof. Jaworowskiego, Polska jako pierwszy kraj komunistyczny podjęła akcję zapobiegawczą i ogłosiła fakt skażenia dwie i pół doby od katastrofy. Pochód pierwszomajowy jednak się odbył. Promieniowanie promieniowaniem, a ideologia ideologią.

-- Krzysztof Łoziński, 2004 r., www.kontrateksty.pl

 

 

Atomowe poligony w Rosji:

Tockoje

Nowa_Ziemia

Semipałatyńsk [obecnie: Semej, Kazachstan]

 

 

 

Car_Bomba o sile 50 Mt i wadze 27 t (jak dotąd największa i najsilniejsza bomba atomowa świata) - próba nuklearna na archipelagu Nowa Ziemia, 30-10-1961.

 

 

 

Legendarny bombowiec strategiczny dalekiego zasięgu Tu-95 "Niedźwiedź" z bazą na lotnisku Engels, w okręgu saratowskim. Z takiego bombowca 30-10-1961 r. dokonano zrzutu "Car Bomby" na archipelag Nowa Ziemia. Prace projektowe rozpoczęto w 1951 r., pierwszy lot prototypu 12-11-1952, a w styczniu 1956 r. wszedł do seryjnej produkcji. Ma być w użyciu do 2015 r. [Wikipedia]. Filmik RT Russia Today (rosyjska telewizja rządowa). 

 

 

 

 

Plan III wojny światowej wykradziony przez płk. Ryszarda Kuklińskiego lub... kolejny powrót do koncepcji granicy na Wiśle ("Dla Polski nie ma miejsca na ziemi. [...] Również zasada samostanowienia musiałaby podyktować po II wojnie obecną wschodnią granicę w wypadku tak całkowitej przewagi zachodnich aliantów, że nie doszłoby do ugody w Jałcie. Polska oznaczałaby wąski pas wzdłuż Wisły, zbyt gęsto zaludniony, aby dawało to jakieś szanse. Żaden rząd zachodni nie wpadłby na taki pomysł jak Stalin, żeby wysiedlić miliony Niemców z ich wielowiekowych siedzib i oddać ten obszar Polakom. Tym samym rzec można, że Polska istnieje z woli i łaski Stalina." - Czesław Miłosz, Rok myśliwego, s.143, 1991 r.)

 

 

Tajemnice Układu Warszawskiego. Broń atomowa w PRL (reż. Jacek Kruczkowski, TVP Opole, 2006 r., 47:11)   ►film

 

 

 

 

 

 


 

 

 

Jacek Kaczmarski, "Postmodernizm"

 

 

 

 

 "Postmodernizm"

-- Jacek Kaczmarski, 1997 r.

Wszystko wolno! Hulaj dusza!
Do niczego się nie zmuszaj!
Niczym się nie przejmuj za nic!
Nie wyznaczaj sobie granic!
I nie próbuj nic zrozumieć,
Nie pochodzi - mieć - od - umieć.
Możesz wierzyć, lub nie wierzyć,
Nic od tego nie zależy.

Nie wyznaczaj sobie zadań -
Kto się nie wspiął - ten nie spada,
A kto pragnie być na szczycie -
Będzie spadał całe życie.
Nie stać cię na luksus troski,
Jesteś wszakże dziełem boskim,
No a Boga przecież nie ma,
Więc to tyle na ten temat.

Wszystkie mody, wszystkie style
Równie piękne są - i tyle.
(Lub, jak chcesz, równie szkaradne -
Konsekwencje tego żadne).
Zachwyt tyle wart, co wzgarda,
Stryczek tyle, co kokarda,
Prawda tyle, co jej brak,
Smaku brak - tyle co smak.

Bo to o to w końcu chodzi
By niczego nie dowodzić.
Nie wykuwać tarcz utopii
I nie kruszyć o nie kopii.
Nie planować i nie marzyć.
Co się zdarzy - to się zdarzy;
Nie znać dobra ani zła:
To jest gra - i tylko gra!

Ktoś się wzburza, że tak nie jest,
Niech się wzburza! - Ty się śmiejesz!
Nie daj wzburzać się ni wzruszać:
Wszystko wolno! Hulaj dusza!
Wszystko wolno! Hulaj dusza!
Wszystko wolno! Hulaj dusza!

- Oj, nie wolno rzeczy wielu,
Kiedy celem jest - brak celu...
(Zwłaszcza, jeśli duszy nie ma -
I to wszystko na ten temat).

 

 

 

 

 

O marksizmie-leninizmie pisałem też w swoim wcześniejszym artykule:

"Bertolt Brecht: marksizm leninizm wiecznie żywy?" - [27-02-2010]

 

 

 

 

"Postmodernizm":

część 1  <<  część 2  >>  część 3  >>  część 4

 

 

Deżawi
O mnie Deżawi

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Polityka